Kraków skrojony na miarę

 

    Nie wiem jak wy, ale my mamy już trochę dość tego co dzieje się wokół nas. Coraz groźniejsza sytuacja epidemiologiczna i durne decyzje panów w garniturach mocno dają nam siwe znaki. Nie chcemy jednak popadać w pesymizm. Długo zastanawialiśmy się co by tu zrobić, żeby poczuć się trochę lepiej i… postanowiliśmy odwiedzić Kraków.  Nie, nie mówię o krótkiej podróży z Nowej Huty do Krakowa, ba nie mówię nawet o wycieczce spod Krakowa do centrum. Wyobraziliśmy sobie, że wynajęliśmy apartament w mieście królów i spędzamy ten weekend jak turyści (dobra, Mama spędza weekend jak turystka, bo Tata musiał zostać z Ancymonem). Przez chwilę postanowiliśmy udawać, że wokół jest normalnie. Co z tego wyszło? Zobaczcie sami!

      Na wakacjach trzeba się wyspać, więc zwiedzanie Krakowa zaczynamy o zabójczo później godzinie 10:00 w Dynia Resto Bar (ulica Krupnicza 20). Zamawiamy śniadanie z bąbelkami i delektujemy się ostatnimi promieniami jesiennego słońca. Nigdzie się nam nie spieszy, więc pozwalamy winu musującemu delikatnie pieścić nasze kubki smakowe. Zazdrosne podniebienie domaga się równie troskliwego traktowania, więc niespiesznie delektujemy się pulchnymi pancakeami. Punktem kulminacyjnym tej symfonii smaków jest cudowny owocowy mus. Ach, gdyby nasze żołądki miały miejsce na jeszcze jedną porcję… Z uśmiechami na twarzach zabieramy kawę na wynos i kierujemy się w stronę rynku. Niespiesznie, noga za nogą stąpamy po krakowskim bruku. Nasze uszy pieści dźwięk przejeżdżającego tramwaju, a stopy masuje nierówna kostka brukowa. Mijamy ulicę Krupniczą i Szewską. Z pustymi kubkami w rękach docieramy do krakowskiego rynku. Niestety nie mamy czasu, żeby nacieszyć nasze oczy pięknem tego miejsca. Za pięć minut mamy zarezerwowane zwiedzanie krakowskich podziemi. To niesamowite, ale aktualnie można kupić bilet prawie z dnia na dzień (tutaj). Pandemia ma jednak swoje plusy!

    Naszą podróż w przeszłość rozpoczynamy o godzinie 11:40. Krok za krokiem dosłownie zagłębiamy się w mroki historii. Z zapartym tchem obserwujemy zachowane mury, bruk i odnalezione pod rynkiem groby. Mijamy gabloty, w których wyeksponowano biżuterię, monety, fragmenty uzbrojenia i XIII wieczne elementy odzieży. Niespiesznie podziwiamy podświetlone fragmenty podłogi i zaglądamy w każda dziurę szukając ukrytych ciekawostek. Nasz trud zostaje nagrodzony! Docieramy do wagi przeliczającej masę ciała na staropolskie jednostki, poznajemy kilka ciekawych faktów dotyczących skutecznych trepanacji  czaszki i szybko mijamy grób z pogrzebanym w  nim koniem.

    
    Niechętnie wyłaniamy się z mroków dziejów i opuszczamy podziemia krakowskiego rynku. Nasze twarze pieści ciepłe wrześniowe słońce, więc szybko zapominamy o nostalgii i pędem biegniemy w kierunku Placu Mariackiego. Bez zastanowienia kupujemy bilety wstępu na Hejnalicę (wyższa z wież Kościoła Mariackiego) i wraz z czterema innymi śmiałkami pokonujemy 239 schodków prowadzących na górę. Tym razem podziwiamy majestatyczne centrum z góry. Ach, jak przyjemnie jest podziwiać sukiennice, ratuszową wieżę i chowający się pod ziemię kościół w miniaturze. Jak zabawnie wyglądają miniaturowi ludzie i niewielkie dorożki. Uparcie wytężamy wzrok. Podobno w pogodne dni widać stąd białe szczyty Tatr, pokryte sadzą kominy Śląska, wysokie wieże licznych kościołów Lwowa, a nawet spokojne fale Bałtyku. Cóż, chyba pora wybrać się do optyka i zbadać wzrok, bo pomimo słonecznej aury nie udaje nam się dostrzec tych cudów.

 Gęsiego ponownie pokonujemy 239 schodków. Tym razem ostrożnie stawiamy stopy kierując się ku wyjściu. W brzuchach zaczyna nam już burczeć, więc kupujemy po pachnącym obwarzanku z wózka ustawionego tuż przy wylocie ulicy Floriańskiej. Zawarte w nim kalorie dodają nam sił i sprężystym krokiem obchodzimy rynek. Odwiedzamy Adasia (pomnik Adama Mickiewicza) i pstrykamy z nim selfie, z zainteresowaniem podziwiamy Kościół św. Wojciecha, wypatrujemy oczy szukając perełek wśród miliona pamiątek sprzedawanych w sukiennicach i przystajemy na chwilę przy Wieży Ratuszowej. Nie popędzani przez nikogo sprawdzamy czy na Brackiej dziś pada. Niespiesznie maszerujemy Franciszkańską i Grodzką prosto do jednego z naszych ulubionych miejsc w Krakowie do Kompani Kuflowej Pod Wawelem. Mamy szczęście i znajdujemy wolny stolik na werandzie. Z jeszcze szerszymi uśmiechami na twarzy zamawiamy przepyszne żeberka w miodzie i podziwiamy piękno krakowskich plant. Nasze stopy mogą w końcu trochę odpocząć.

Wypoczęci i najedzeni powoli ruszamy dalej. Nasze kroki kierujemy w stronę Wzgórza Wawelskiego. Bramą Herbową wchodzimy na zamek i niespiesznie udajemy się na spacer po dziedzińcu wewnętrznym i zewnętrznym. Dłuższą chwilę poświęcamy miejscu, w którym podobno znajduje się magiczny czakram (jeden z filarów ziemi). Czy to nasza podświadomość, czy magiczna energia wszechświata, jednak po naszych plecach zaczynają wędrować ciarki, a na przedramionach pojawia się gęsia skórka. Chwilę później całe zmęczenie i stres minionych tygodni odpływają, a my prawie unosimy się nad ziemią. Zadowoleni z  efektów niespiesznie kierujemy się ku Bramie Bernardyńskiej, nim nasze stopy uniosą się nad ziemię i poniosą nas w kierunku Nirwany.

    Po opuszczeniu Wzgórza Wawelskiego skręcamy w stronę Wisły. Nogi same niosą nas do smoczej jamy i jej nietuzinkowego mieszkańca. Mamy szczęście. Kiedy docieramy na miejsce Smok Wawelski właśnie pokazuje co potrafi i zieje ogniem. Nie możemy sobie darować i po raz kolejny pstrykamy kilka selfies. To miejsce chyba najtrudniej nam opuścić. Cichy szum Wisły, delikatnie kołyszące się na wodzie barki i pierwsze światła miasta odbijające się w rzece tworzą niesamowity klimat. Niestety wszystko ma swój czas i spać w objęciach Smoka nie zamierzamy. Powoli i niespiesznie wracamy w stronę Plant. Do zrealizowania naszego planu na dzisiaj wciąż brakuje kilku punktów! Nie możemy tak po prostu udać się na spoczynek bez spaceru po… Plantach! Rozmarzonym wzrokiem staramy się uchwycić każdy szczegół tego miejsca. Z zainteresowaniem przyglądamy się detalom różniącym poszczególne ławki, podziwiamy okazałe drzewa ocieniające chodnik i pozwalamy utulić nasze zmysły cicho szumiącym gałęziom. Nie wiedzieć kiedy docieramy do ulicy Floriańskiej. Przystajemy tu zaledwie na kila sekund po czym szybkim krokiem kierujemy się pod numer 13. Z usmiechami na twarzach otwieramy drzwi Viva la Pinta, zamawiamy Czarną Dziurę, Hokus Pokus i Atak Chmielu. Po kilkunastu minutach na naszym stoliku obok przepysznych piw pojawia się nieziemskie panini, chili con carne i cheese and bacon burger. Niesamowite miejsce i cudowne towarzystwo, czy można życzyć sobie lepszego zakończenia dnia?

    Sobota minęła nam niezwykle szybko. Nie smucimy się jednak. W szampańskich humorach, choć bez bąbelków rozpoczynamy kolejny słoneczny dzień. Ponownie udajemy się na ulicę Krupniczą. Nie dlatego, że mamy tu blisko, ale dlatego, że znajduje się tu kolejne wyjątkowe miejsce – Meho Cafe. W ciepłych promieniach wrześniowego słońca pochłaniamy pyszne śniadanie, odcięci od ulicznego gwaru i codziennych problemów w spokoju sączymy aromatyczną kawę w kawiarnianym ogrodzie i radośnie planujemy dzisiejszy dzień. Wokół nas spadają pojedyncze liście ozłocone przez panią jesień. Niespiesznie zbieramy swoje rzeczy i kierujemy się w stronę przystanku tramwajowego Teatr Bagatela. Naszym celem jest Nowa Huta i budynki Kombinatu. Zawrotna kwota 25 złotych przenosi nas w wcale nie tak odległe lata 50-te XX wieku (jak zarezerwować wycieczkę dowiecie się tutaj). Gdyby nie brak garsonek z epoki mogłybyśmy się poczuć jak panie aplikujące tu na stanowisko sekretarki. Z coraz szerzej otwartymi oczami podziwiamy Budynek Zarządu „Z”. Majestatyczny główny hol,  bogato wyposażone biura zarządu, ich ówczesny open space oraz słynna sala konferencyjna 157 zdecydowanie robią wrażenie. A to dopiero początek atrakcji! Z zapartym tchem przemieszczamy się podziemnym tunelem do budynku „S” i mamy niepowtarzalną okazję, żeby zajrzeć do schronu Stanowiska Dowodzenia TOPL. Spacer po terenie kombinatu trwa 1,5h, a czujemy się jakbyśmy odbyli wielogodzinną podróż w czasie. Po czymś takim trzeba odpocząć! Ponownie wsiadamy w tramwaju i ruszamy w kierunku centrum. Wysiadamy przy Akademii Wychowania Fizycznego i kierujemy się w stronę ulicy prof. Michała Życzkowskiego. Naszym celem jest miejsce jedyne w swoim rodzaju Pantograf Cafe (kawiarnia w tramwaju). Od progu wita nas oszałamiający zapach jabłek i cynamonu. Nie musimy się zastanawiać na co mamy ochotę. Pyszna szarlotka i kawa, to to czego nam teraz potrzeba. Z każdym kęsem tego pysznego ciasta nabieramy ochoty do dalszych wędrówek a każdy łyk kawy sprawia, że zaczynamy niecierpliwie przebierać stopami.

Pogoda zdecydowanie dopisuje, a uzupełnione kalorie dodają nam sił, więc nóżka za nóżką kierujemy się do Muzeum Lotnictwa Polskiego. Przez bite dwie godziny spacerujemy pomiędzy budynkiem głównym, hangarami i eksponatami wystawionymi na wolnym powietrzu. Ledwie opuściliśmy Kombinat i lata 50-te dwudziestego wieku, a już niektóre eksponaty przenoszą nas ponownie w przeszłość. Z niedowierzaniem przyglądamy się Spitfire, MIG29 oraz ogromnym samolotom transportowym, ostrożnie i z namaszczeniem zaglądamy do śmigłowca, którym podróżował św. Jan Paweł II i w ślad za rozwrzeszczanymi dziećmi pędzimy do niewielkiej strefy edukacyjnej. Korzystając z nieuwagi pracowników muzeum bierzemy udział w zabawach z aerodynamiką i sprawdzamy jak działa symulator lotu. Ach, jak pięknie byłoby znów być dzieckiem i móc zostać tu dużej…

Mimo wszystko porzucamy zbędne sentymenty i ponownie korzystamy z komunikacji miejskiej. Tym razem pędzimy w stronę ulicy Dietla. Nogi same niosą nas w stronę Smaków Gruzji. Przy karafce domowego wina czekamy na pyszne dania. Na stole pojawia się aromatyczne chaczapuri, ogromne mtsvadi i delikatne chinkali. Zamykamy oczy i ich nieziemski smak przenosi nas do zatłoczonego centrum Tibilisi i nad kolorowe plaże Batumi… Ach, czego chcieć więcej?

Najedzeni i wypoczęci ruszamy dalej. Ulicą Augustiańską, Meiselsa a następnie ulicą Krakowską dochodzimy do ulicy Józefa, która prowadzi nas wprost do Starej Synagogi. Wchodzimy tu na chwilkę, żeby odpocząć od ludzi i nielicznych turystów. Po raz kolejny tego dnia przenosimy się w zupełnie inne czasy i miejsce. Czas zwalnia, a nas ogarnia dziwny spokój i wewnętrzna potrzeba zgubienia się w uliczkach Dzielnicy Żydowskiej. Zaglądamy do Małej Synagogi i Synagogi Remu, łapiemy chwilę oddechu  na Ławeczce Jana Karskiego jak również przystajemy przed Synagogą Kowea Itim le-Tora i Chabad Lubawicz. Z wahaniem mijamy Muzeum Inżynierii Miejskiej, żeby skierować swoje kroki prosto do Żydowskiego Muzeum Galicja gdzie z zapartym tchem oglądamy niesamowite ilustracje Jana Marcina Szancera.

    Słońce powoli chyli się ku zachodowi, więc bez komentarza kierujemy się w stronę Kładki Ojca Bernatka. Oparci o obwieszoną kłódkami poręcz podziwiamy niesamowity zachód słońca. Mijają nas tłumy spieszących się mniej lub bardziej ludzi, a my w milczeniu podziwiamy codzienny, a jednak wyjątkowy spektakl słońca, chmur i wiatru. W końcu słońce gaśnie, a my nóżka za nóżką wracamy w stronę Placu Nowego. Zatrzymujemy się tu na obowiązkowych, kultowych zapiekankach od Endziora, by z najlepszym fast foodem świata w rękach ruszyć w stronę ulicy Miodowej. Kryje się tu niepozorna Domówka Cafe, knajpka w której spędzimy dzisiejszy wieczór grając w planszówki i popijając piwo, w duchu mając nadzieję, że normalność kiedyś wróci.


Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty