Pot, łzy i komary czyli nasz spacer do Parku Leśnego w Witkowicach


      W zasadzie to ten post powinien mieć tytuł: "Pot, łzy, komary i błoto. Bardzo dużo błota". Jednak wolimy was tak od razu nie straszyć. Może nie chcielibyście wybrać się z nami na spacer? A naprawdę warto! Nasza dzisiejsza przygoda zaczęła się całkiem niewinnie. Tata wyjechał służbowo daleko pod wschodnią granicę, a my postanowiliśmy  wykorzystać dzień we dwoje na bardzo długi spacer. Pierwsze, co przyszło nam do głowy to Zesławice. Nawet pochwaliliśmy się naszym planem Cioci, która zdecydowanie wybiła nam go z głowy (Tak daleko? Z wózkiem? Na piechotę? W taką pogodę?).Przemyśleliśmy powyższe argumenty i szybko zweryfikowaliśmy trasę spaceru. Może w takim razie Planty Mistrzejowckie i Fort 48 Batowice, albo Park Zaczarowanej Dorożki? Nie wiedzieć czemu żaden z tych pomysłów nie przypadł nam do gustu...Na szczęście z pomocą przyszła nam Ciocia! Przypomniało jej się, że jakiś czas temu odwiedziła cudowne miejsce niedaleko od nas. Trasa łatwa, prosta i przyjemna, tylko raz trzeba przeciąć ruchliwą drogę.

     Wpisaliśmy miejsce docelowe w Google Maps. 3,2 km w jedną stronę (55 minut) to trochę sporo, jednak przy tej pogodzie Maleństwo powinno przespać całą drogę. Na miejscu zawsze możemy wyjąć nosidło, pospacerować po parku aż dziecko się zmęczy i postanowi uciąć sobie drzemkę, a potem powoli wrócić do domu. Wiecie, że nawet ostrzeżenie od Googla, które nagle pojawiło się na ekranie telefonu nie dało mi do myślenia? Przecież komunikat "Zachowaj ostrożność- trasa piesza nie zawsze odzwierciedla rzeczywiste warunki," to oczywisty znak niebios i ostrzeżenie "Uważaj debilu gdzie się pchasz!". Może gdyby ten komunikat Googla był  przystępniej napisany, to zastanowiłabym się nad tym spacerem...
     Jak zapewne wiecie "miłe złego początki". Wyruszyliśmy jak zwykle spod CH Serenada w górę ulicą Bohomolca. Dotarliśmy aż do ulicy Reduta, w którą skręciliśmy. Żwawym krokiem ruszyliśmy w dół, minęliśmy naszą ukochaną ulicę Rozrywka i prawie minęliśmy Cmentarz Batowice, kiedy niebiosa zesłały nam drugie ostrzeżenie. Jakiś mało wprawny kierowca zaparkował tak, że nie byliśmy w stanie przejechać wózkiem. Mało tego. Kilka poprzednich aut stało tak blisko siebie, że nie mogliśmy między nimi przejść z wózkiem. Zirytowałam się. Bardzo się zirytowałam. Skoro Opel Vectra w kombiku może zaparkować tak, żeby było miejsce dla wózka, to dlaczego Nissan Qashqai nie może? Czy parkowanie prostopadłe jest aż tak trudne? A może wstyd wykonać poprawkę, albo ciężko wysiąść i sprawdzić czy nie będzie się blokowało przejścia? Uwierzcie mi, w tamtym momencie bardzo żałowałam, że nie mam naklejek z pewnym męskim organem... Artystą nie jestem, ale tym razem poczułam wenę i szczeliłam właścicielowi auto piękne malowidło na samym środku brudnej maski. Spokojnie, wandalem nie jestem. Zamiast klucza użyłam palca. Mam nadzieję, że wspomniany kierowca domyśli się, dlaczego niezwykłej urody penis pojawił się na jego masce.

     Kiedy już daliśmy upust naszym negatywnym emocjom, z uśmiechem na twarzach ominęliśmy w końcu Nissana i ruszyliśmy dalej. Doszliśmy do skrzyżowania ulicy Reduta z ulicą Powstańców i... Nagle skończył się chodnik. Wprawdzie w oddali majaczyła już jakaś ubita droga, ale te 100 czy 200 metrów trochę mnie przeraziło. Zero chodnika, zero pobocza, pies, wózek i wariatka (inaczej mnie nazwać nie można). Jak teraz o tym myślę, to to chyba było trzecie ostrzeżenie Niebios... Nie ważne. Udało się! Dotarliśmy do ulicy Węgrzeckiej. Piękna, wiejska droga rozpościerała się przed nami w całej okazałości. Z prawej zielono, z lewej zielona, a że wertepy i pod górkę? Nic nie szkodzi. Najważniejsze, że nie ma ludzi i Psa można puścić wolno. W tym miejscu naprawdę poczułam, że odpoczywam. Wokół błoga cisza, wysokie trawy, gdzieniegdzie jabłonki lub orzech włoski i piękne polne kwiaty... Nie wiedziałam, że w Krakowie są jeszcze takie miejsca i to tak blisko nas.

     Pchanie wózka wymagało trochę wysiłku, ale nie czuliśmy zmęczenia. Mogłabym tak iść i iść i iść... Chyba nawet Niebiosa zachwycone moją dziecięcą radością ze spaceru postanowiły się zlitować i zesłać mi jeszcze jedno ostrzeżenie. Wychodząc zza zakrętu zobaczyliśmy trzy wielkie kałuże rozpościerające się od lewej krawędzi drogi do prawej... Skrzydełka mi opadły. Przecież byliśmy już w połowie drogi. Zawrócić teraz?! Nigdy w życiu! Powoli, boczkiem, boczkiem, nóżka za nóżka i udało się. Nie wiem, jakim cudem, ale minęliśmy kałuże, nasze buty pozostały suche, a dziecko nie wypadło z wózka. Z uśmiechem na twarzy (ja) i rozradowanym pyskiem (Pies) ruszyliśmy dalej. Z oddali zaczęły nas dobiegać odgłosy samochodów, więc trzeba było zapiąć psa na smyczy i można było iść dalej. Pamiętacie Ciocię, która powiedziała nam, że jedynym minus tej wycieczki jest przejście przez ruchliwą drogę? Cóż, zapomniała wspomnieć, że to DK7 (wylotówka na Warszawę)... Z prawej sznur samochodów, z lewej sznur samochodów i wszystkie jadą ze znaczną prędkością. Tak, "trzeba TYLKO przejść przez ruchliwą drogę". I trzeba to TYLKO zrobić z psem i z wózkiem.

     Nie wiem jak długo byśmy tam stali, gdyby nie... tiry. Akurat nadjeżdżały dwa. Po jednym z każdej strony. I na szczęście jechały woniej od osobówek, więc szybkim marszem udało nam się przejść na drugą stronę. Ha! I tu zaczęła się ta łatwa i przyjemna trasa. Świeżo wylany, równy asfalt, eleganckie pobocze, niewielki ruch, piękne domki jednorodzinne dokoła i wredny burek, który obudził Maleństwo. Na szczęście do celu zostało nam już tylko 800 metrów, damy radę! Nie uwierzycie, ale Pies już się wybiegał i grzecznie szedł przy nodze, wyspane Maleństwo gaworzyło w wózku oglądając liście mijanych drzew, a ja mogłam w końcu pooddychać pełną piersią. Dodatkową radość sprawił nam widok malowniczego pola pełnego maków. Prawie zaczęłam podskakiwać z entuzjazmem na ich widok. Wprawdzie nie było nikogo, kto mógłby nam zrobić zdjęcie wśród tych pięknych kwiatów, jednak sama ich obecność sprawiła, że zaczęłam się uśmiechać jeszcze szerzej.
     W tak radosnym nastroju dotarliśmy do samego centrum Parku Leśnego Witkowice. Nie nazwałabym jednak tego miejsca parkiem. To wspaniały las z wyznaczonymi ścieżkami spacerowymi, niewielką rzeczką Bibiczanką, miejscem na ognisko, placem zabaw i niezwykłą ścieżką edukacyjną. Tworzy ją 6 słupów, które  w interesujący sposób przekazują wiedzę o drzewach i zwierzętach zamieszkujących ten teren. Punkty te wzbudziły zainteresowanie  zarówno Maleństwa (niecałe 5 miesięcy), jak i moją (31 lat skończone).  Betonowe słupy są pięknie wkomponowane w otaczający je krajobraz, wykończone detalicznymi rysunkami i płaskorzeźbami, a umieszczone w nich okulary umożliwiają przyjrzenie się z bliska zwierzętom zamieszkującym ten las. 
     Jak już wspomnieliśmy, Google Maps doprowadził nas do samego środka Parku Leśnego Witkowice. Stanęliśmy, więc  przed dylematem. Wybrać ścieżkę prowadzącą w prawo czy w lewo?  Nie wiem czemu, ale prawa strona zaczęła nas przyciągać. Minęliśmy parking dla kilku aut (z wyznaczonymi miejscami dla inwalidów) i resztki kubełka z KFC wyrzucone tuż obok pustego kosza. W tym miejscu muszę podziękować tej dobrej duszy, która podzieliła się swoim obiadem z moim psem (mam nadzieję, że nie przytruje się tym jednym skrzydełkiem) i dzikimi zwierzętami, które na pewno często będą wracać tu po kolejne przekąski...

     Myśl o dzikich zwierzętach sprawiła, że poczułam się nieco nieswojo. Jesteśmy sami, w ciemnym lesie... Jednak radość Maleństwa na widok gałązki pełnej liści, zwisającej tuż nad wózkiem rozwiała czarne myśli. Nasz spacer kontynuowaliśmy piękną szeroką dróżką otoczoną lasem. Wokół żywego ducha, Pies został puszczony wolno, a my z Maleństwem cieszyliśmy się każdym drzewem i listeczkiem. Nie zraziła nas pierwsza kałuża ani nawet wielkie błoto przed nami. Jakoś udało się nam przejść, a lekki powiew niepokoju zagłuszył radosny szum płynącej tuż obok Bibiczanki. Nagle szeroka twarda droga zaczęła zmieniać się w grząskie bajorko. Uznaliśmy jednak, że to chwilowa przeszkoda i ruszyliśmy dalej. A dalej był tylko bardziej grząsko. Po kilku metrach uśmiech znikł z naszych twarzy, a kółka wózka utknęły w błocie. Odechciało mi się dalszej wędrówki, a po plecach przebiegł mi dreszcz. Postanowiłam zawrócić. Tyko jak to zrobić? Wózek utknął. Przeszczęśliwy Pies biegał między krzakami, czołgał się w błocie, a ja próbowałam wydrzeć z błota coraz głębiej zapadający się wózek. Maleństwo zaalarmowane nagłym postojem zaczęło się drzeć w niebogłosy. Nie wiem jakim cudem, ale w przypływie siły udało mi się uwolnić wózek. Niewiele jednak brakło, a Maleństwo wypadłoby z niego, a ja miałabym darmową maseczkę błotną na całe ciało...
     Nie bez wysiłku udało nam się wrócić na wspomniany już parking. Zapięłam Psa, z trudem odciągając go od nieszczęsnych resztek z KFC i wyjęłam Maleństwo z wózka. Wzięłam je na ręce, żeby się uspokoiło i najadło. Byłam pewna, że ta moja kochana zaraza zje i pójdzie spać. Nic bardziej mylnego. Maleństwo postanowiło zwiedzać! I nie w wózku, nawet nie w nosidle, na rękach. Każda próba odłożenia go do wózka lub włożenia do nosidła kończyła się histerią, jakiej jeszcze nie widziałam. Rozumiem. Przygoda z błotem nadwyrężyła i tak kruche już zaufanie Maleństwa do matki i wózka. Tylko jak my teraz wrócimy do domu? Hmmm, chyba już za dobrze mnie znacie. Nie wróciliśmy... Z Psem na smyczy, wózkiem pchanym prawą ręką i 8 kilowym bąbelkiem w lewej ręce ruszyliśmy zwiedzać drugą stronę Parku Leśnego Witkowice. Asfaltem przeszliśmy nad Bibiczanką i skręciliśmy w lewo. O dziwo naszym oczom ukazała się szeroka i sucha ścieżka. Nie bez obaw zaczęliśmy nią schodzić w dół. Udało nam się zejść aż do koryta Bibiczanki  i przeprawić się na drugą stronę. Wzdłuż rzeczki kontynuowaliśmy spacer, aż do niewielkiego wzniesienia. Przez chwilę zastanawialiśmy się, przeprawić się znów na drugą stronę rzeczki i dojść prawdopodobnie do kolejnego parkingu czy iść przed siebie? Oczywiście ruszyliśmy przed siebie. Wypchanie wózka pod górkę, z Maleństwem na rękach nie było łatwe, ale zdecydowałam się zawrócić dopiero, gdy ścieżka nagle uległa zwężeniu, a przed nami pojawiła się wielka, błotna kałuża. Nauczeni niedawno zdobytym doświadczeniem powoli i ostrożnie zaczęliśmy się wycofywać. Okazało się, że wyjechać pod górkę jest dużo łatwiej niż bezpiecznie z niej zjechać. Buty oblepione błotem ślizgały się jak letnie opony na oblodzonej drodze. Na szczęście i  tym razem wyszliśmy cało z opresji.

     Maleństwo nadal nie pozwoliło się włożyć do wózka, więc pozostało nam zaparkować go w bezpiecznym, suchym i płaskim miejscu. Uwolnieni od oblepionego błotem wózka ruszyliśmy z zadowolonym Maleństwem oglądać słupy edukacyjne i Bibiczankę. Po blisko godzinie zabawy uznaliśmy, że pora wracać. Pies ledwo przebierał łapkami, Maleństwo zaczęło trzeć oczy i wszystkie okoliczne komary przyleciały na żer. To chyba moje pierwsze pogryzienia w tym roku!

   O dziwo droga powrotna minęła nam szybko. Bez problemu przeprawiliśmy się przez Bibiczankę (przy okazji trochę umyliśmy koła wózka), sprawnie przeszliśmy przez DK7 i nie obszczekał nas żaden burek. Z najgorszych przeszkód zostały już tylko trzy kałuże. Boczkiem, boczkiem, już prawie minęliśmy pierwszą kałużę, kiedy jedno z kółek zablokowała zatopiona w wodzie cegła. Próby jej ominięcia doprowadziły do uwolnienia kółka, jednak wózek zaczął się zsuwać ku środkowi kałuży. Żeby nie utopić go całkiem, oparłam stopę o wspomnianą cegłę i próbowałam wypchać wózek na brzeg. Udało się! Tylko cegła wtoczyła się głębiej, a moje stopy wylądowały w samym środku ogromnej kałuży. Woda wlewała się do butów każdą stroną. Równie dobrze poszło nam z drugą kałużą. Właśnie przymierzaliśmy się do ostatniej przeszkody, kiedy powietrze przeszył dźwięk nadchodzącego smsa. Ciocia wysłała nam ostrzeżenie: „Tak mi się przypomniało, że ja tam schodziłam po jakichś schodkach, a  niektóre alejki były strasznie wąskie. Może lepiej podjedźcie tam autem z tatą?”. Tego było już za dużo.  Oparłam się o wózek i zaczęłam śmiać się tak, że z oczu popłynęły mi łzy. Rechocząc jak wariat przeszłam przez sam środek ostatniej kałuży. Wózek był bezpieczny, a moim butom było już wszystko jedno. I tak były już kompletnie przemoczone...

     Choć po drodze spotkało nas tak dużo przygód, to Park Leśny Witkowice zrobił na nas ogromne wrażenie. To pełne pierwotnego piękna ciche miejsce, do którego wrócimy nie raz z tatą i nosidłem. Dziś wracamy zmęczeni, ale usatysfakcjonowani. Pies nie był tak szczęśliwy na żadnym z dotychczasowych spacerów, Maleństwo jeszcze nigdy nie gaworzyło aż tak z drzewami, a matka w końcu zmobilizowała się, żeby pójść do fryzjera i zafarbować kilka nowych siwych włosów.







Przepis na dziś:
Potrzebujesz:
·        telefon,
·        kartę płatniczą.
     
Włącz aplikację Pyszne.pl, wybierz jedzenie i zamów z dostawą do domu. Po takim spacerze należy Ci się odrobina wytchnienia i spora dawka kalorii.



Komentarze

Popularne posty